Odwieczne pytanie, jak zrecenzować książkę, by za wiele nie zdradzić z fabuły a jednocześnie zachęcić do czytania? Spróbuję od symbolicznego obrazu, który nieustannie towarzyszy mi po lekturze powieści Juliana Barnes’a. Człowiek z papierosem czekający z małą walizką przed windą w środku nocy. Za ścianą korytarza, w mieszkaniu, śpi jego żona i mała córeczka.
Sytuacja nerwowego, nocnego czuwania/czekania na NKWD trwała ponad tydzień. We mnie żyje od kilku miesięcy.
Barnes opowiada o Szostakowiczu, który – w przeciwieństwie do swoich kolegów artystów – nigdy nie wybrał emigracji. „Chciał dawać tylko muzykę”, niestety wielka polityka wyznaczyła rytm jego życia i miała wpływ na twórczość. Szostakowicz miał zostać radzieckim kompozytorem. Miał być wydajny jak górnik, produkcję muzyki oceniali bowiem biurokraci (istniał Główny Komitet do Spraw Repertuaru) i podobnie jak w przypadku wydobycia węgla, także tutaj istniały normy i wytyczne.
Może jedna z tragedii jakie gotuje nam życie: jest naszym przeznaczeniem na starość stać się ludźmi, jakimi za młodu najbardziej gardziliśmy.
W przypadku kompozytora zderzenie ideałów z rzeczywistością jest drastyczne, bolesne i łączy się z dramatyczną próbą odpowiedzi na pytanie, jak pogodzić sumienie, wolność tworzenia z potrzebą pozostania przy życiu. To, co bardzo mocno wybrzmiewa z książki to autentyczny głos cierpiącego człowieka. Potęgą jest tu styl, który stwarza złudzenie obcowania z prawdziwym Szostakowiczem, bo choć narracja rozwija się w trzeciej osobie, jest w istocie zakamuflowanym monologiem wewnętrznym. Atmosfera powieści jest kameralna, tak jakbyśmy czytali myśli artysty i wspólnie z nim analizowali jego wspomnienia poukładane niechronologicznie, pełne anegdot i krótkich dygresji. Styl Barnes’a potęguje niepokojący wydźwięk książki, jest precyzyjny, oszczędny i pozbawiony emocji.
Książka mocno zapada w pamięć, ukazuje jak system może zniszczyć duszę człowieka. Ostatecznie Szostakowicz, niczym święty Piotr zaparł się swego mistrza, Igora Strawińskiego. Zdradzając go, odrzucił to, co dla niego było najważniejsze – muzykę. Według bohatera tytułowemu zgiełkowi czasu można przeciwstawić „tylko muzykę, którą nosimy w sobie – muzykę naszego jestestwa – którą czasem ktoś przekształca w rzeczywistą muzykę”. Muzyka jest uniwersalna, niepodważalna, prawdziwa i nie sposób podchodzić do niej cynicznie. A jednak rosyjski kompozytor zostaje brutalnie i cynicznie wykorzystany – przeciwko swojej największej miłości.
Zamiast go zabić, pozwolili mu żyć, a pozwalając mu żyć, zabili go. To była ostateczna niewątpliwa ironia jego życia: pozwalając mu żyć, zabili go.
Genialna książka. Kropka.